Cios w nos od ego
Ego - termin przedstawiany w wieloraki sposób w zależności kto się nad nim pochyla. Zagnieździł się dość mocno w psychologii oraz duchowości także nie jest możliwe, żeby pominąć ten aspekt w rozwoju osobistym. Dosyć dobrze zrzuca się na ego nasze niemoralne czyny, chciejstwa czy tłumaczy się nim pewne zachowania. Częściej go słyszałam niż rozumiałam. Wiedziałam, że można to coś zabić, pozbyć się go, rozbudować, działać w jego służbie. Freud uważał, że się go nabywa, Klein natomiast, że się z nim rodzimy. Zwany również jako "Ja" jest czymś pomiędzy instynktami a sumieniem. Mieszają się tu nasze potrzeby te świadome z nieuświadomionymi, ocena moralna i cały inwentarz zachowań. Pewnie ilu myślicieli tyle interpretacji. Mniej więcej jest to koktajl z następujących składników głównych: Sumienie - zdolność oceny pod względem moralnym ( szczerze wątpię czy wszyscy mają taką zdolność ;) ). Instynkt - pojęcie to w nauce o zachowaniu jest różnie definiowane, a w języku potocznym kojarzone jest z intuicją i zachowaniami, które nie są wynikiem racjonalnego i świadomego namysłu. Popędy - służą przetrwaniu i zachowaniu gatunku. Obraz samego siebie przy zatartych granicach. Do tego stopnia, że trochę nam się miesza gdzie jest ten obraz a gdzie my. Jakbyśmy byli tym obrazem. W związku z czym waga ego jest duża bo my dla siebie jesteśmy ważni.
Uważamy nasze "ja" za coś nietykalnego i nie poddajemy tego aspektu refleksji. Jest bardzo złożone i ukształtowane przez osobiste doświadczenia od dzieciństwa do teraz, wraz z naszymi myślami wywołującymi indywidualne emocje. Kolejnym składnikiem są przekonania, zasady i wszystko to co miało wpływ na nasze miejsce tu i teraz. W sumie tworzy to pewną całość, która jest nie tylko nasza ale i w pewnym sensie nami. Warto wspomnieć, że ten obraz jest tylko interpretacją, naszym odbiorem.
Jak już nakreśliliśmy sobie co to jest ego, przejdę do meritum, co ono potrafi nam robić. Pracując z wieloma ludźmi i w różnych grupach dostrzegłam, że potrafimy wiele stracić na rzecz obrony np. naszej dumy. Wiek tu jest bez znaczenia, bo te obserwacje są zarówno w zespołach uczniowskich jak i osób dorosłych. Przez dumę potrafimy zrezygnować z fajnej kolacji czy spotkania. Przez dumę nie wyjedziemy na wycieczkę czy nie pójdziemy na imprezę. Pomijam fakt, że nie wszystkie grupy ludzi są warte naszej uwagi, a nawet przebywanie z nimi może być niebezpieczne. Mówię o zdrowych relacjach. Kiedy dąsamy się przez rzecz, która nie powinna urosnąć do rangi konfliktu. Drobnostka, której nie trzeba było nadawać dużej wagi a przez którą psujemy sobie nastrój. Czasami nawet nie czyjeś czyny potrafią nas doprowadzić do takiego stanu, co tylko nasze oczekiwania. To jest już hardcore, gdy gniewamy się za coś z czego druga osoba nie zdaje sobie sprawy. Zaczyna się cały łańcuch niepotrzebnych konsekwencji, które sami sobie zgotowaliśmy. Po pierwsze obrażamy się wprowadzając się w mało komfortowy stan. Po drugie rezygnujemy ze wspólnie spędzonego czasu w celu ukarania drugiej osoby. Tak naprawdę to siebie karzemy podwójnie - nastrojem i rezygnacją z dobrej zabawy.
Zaobserwowałam takie zachowania u siebie gdy byłam dzieckiem. Siedziałam sama w pokoju gdy rówieśnicy dobrze się bawili na podwórku lub co gorsza w stajni. Żałowałam, że tak potoczyła się sprawa ale nie miałam dość odwagi żeby przyznać się, że się wygłupiłam. Czasami to potrafiłam nie pojechać do stajni bo jakaś pierdoła mnie wkurzyła. Gdy już wszyscy pojechali to nagle przychodziła refleksja, że jednak było to durne i trzeba było jechać. A teraz to już nie było możliwości, bo nikt w tamtych czasach nie ujeżdżał autem w te i na zad z rozkapryszonymi dziewczynkami. Dobrze znam ten stan. Później wydawało mi się, że jako nastolatka wyrosłam z tego. Myliłam się. Wtedy używałam nieco "lepszych" argumentów, żeby siebie przekonać, że wcale nie chcę być z takim towarzystwem. Gdzieś w środku wiedziałam, że to nie prawda i znowu żałowałam, że tak wyszło. Na szczęście nie było to na tyle często, żeby przez dzieciństwo i młodość przejść w nadąsaniu na cały świat. I na szczęście było tak dokuczliwie, że zaczęłam nad tym pracować. Doświadczenia i wyciągnięte wnioski pozwoliły mi stwierdzić, że bezpodstawne nadąsanie jest zjawiskiem występującym w pewnym wieku a następnie wyrastamy z niego. Nie daje nam to niczego poza karmieniem ego, co również nie prowadzi do niczego mądrego to po co tkwić w tym stanie.
A tu rozczarowanie. Pracując nieco dłużej w tych samych grupach ludzi, po pewnym czasie, można zaobserwować różne konflikty z niejednolitych przyczyn (dużych i małych). Na początku znajomości, każdy chce się sprzedać z jak najlepszej strony dlatego nie pozwalamy sobie (w większości ) na obnażenie swoich demonów. Wracając do rozczarowania doszłam do wniosku, że dorośli, również poddają się bezpodstawnie naburmuszeniu i tkwią w tym stanie mimo konsekwencji, które dotykają tylko ich samych.
Myślę, że jak ten stan towarzyszy nam przez tyle lat, to w pewnym momencie przestaje dokuczać. Już nie żałujemy, że nie spędzamy dobrze czasu z innymi. Potrafimy tak się sami przegadać, że przyjmujemy fikcyjne argumenty o słuszności naszego postępowania. Przestajemy dostrzegać, w którą stronę ego nas pcha. Po prostu idziemy w tym kierunku. Następstwem może być narzekanie na ciągłą stagnację i brak fajerwerków w życiu ale łatwiej narzekać niż wprowadzić zmiany. Taki kopniak od ego.