I stąd brały się moje ówczesne problemy. Albo konie były naprawdę niebezpieczne z przyczyny człowieka albo to ja byłam według nich niebezpieczna. To ja przychodziłam jak drapieżnik. Napięta jak struna, widząca każde niebezpieczeństwo, zwracająca uwagę na każdy przysłowiowy liść.
Jak temu zaradziłam? Pracą nad sobą. Ćwiczeniami z propriocepcji. Ćwiczeniami nad emocjami.
Zmiany przyszły choć to nie było szybko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Co się stało?
Okazało się, że nawet konie znarowione mogą się uspokoić a te "normalne" nie nakręcają się. Nagle moja praca z końmi przybrała inny wymiar. Taki przyjazny dla mnie.
Jak wyglądał ten proces?